23.09.2008, 09:13
Wychodząc z prześlicznego staroświeckiego teatru Playhouse próbowałem znaleźć jedno słowo oddające atmosferę tego koncertu. W końcu udało się. To słowo to "bajkowy".
Ze złotego składu grupy uchowało się tylko trzech muzyków: Justin Hayward, John Lodge i Graeme Edge. Jednak poza tym ostatnim pozostali dwaj zdawali się nie odczuwać ilości wiosen na swoich karkach. John często rozkoszował się zabawą w frontmana i miał świetny kontakt z publicznością. Justin śpiewał cudownie. Miałem wrażenie, że jego głos w ogóle się nie zmienił i brzmi tak samo jak na najlepszych płytach zespołu z lat 70-tych. Graeme natomiast pomimo braków kondycyjnych (przez cały koncert wspomagany był przez drugiego perkusistę) często rozluźniał atomosferę swoim pogodnym sposobem bycia. Dla przykładu: prześmiesznie ''pląsał" na scenie (nie potafię znaleźć innego słowa oddającego jego "poczynania" na scenie) odśpiewując napisany przez siebie "Higher and Higher".
Jednym słowem: koncert był bardzo udany pomimo wszechobecnej opinii, że The Moody Blues nie wypadają najlepiej na koncertach i nie potrafią odtworzyć brzmienia studyjnego.
Teraz może o samej muzyce...
Kto zna The Moody Blues z lat 70-tych ten wie czego się mniej więcej spodziewać. Nie brakowało także lżejszych w odbiorze przebojów z lat 80-tych ("I Know You're Out There Somewhere", "The Other Side Of Life" czy świetnie i nieco ostrzej odegrany "The Voice"), ale bezsprzecznie najlepiej brzmiały klasyki. Trudno było nie zachwycić się "Tuesday Afternoon", "Lovely To See You" czy "Voices In The Sky". Baśniowa aura z okładek "Days Of Future Passed" czy "Every Good Boy Deserves Favour" wypełniała teatr przy niemal każdej piosence.
Wczoraj wieczorem nietrudno było jednak wybrać najlepsze fragmenty koncertu. Świetnie zabrzmiało dramatyczne i przepiękne "Isn't Life Strange" (choć momentami przekombinowane w partiach perkusyjnych), a o wykonaniu nieśmiertelnego "Nights In White Satin" nie wspomnę (dla niżej podpisanego najwspanialsza pieśń miłosna wszechczasów!)
Na koniec koncertu panowie zafundowali nam rock and rollową zabawę. Zabrzmiały trzy żywiołowe klasyki: "I'm Just a Singer", odśpiewane z publicznością "Question" i na bis "Ride My See-Saw". Zwłaszcza pierwszy z nich zabrzmiał świetnie, nieco rozimprowizowany z fantastycznym długim popisem gitarowym Haywarda.
Niemniej wychodząc z teatru urządziliśmy sobie z Moniką zabawę: obserwowaliśmy wychodzących z Playhouse ludzi i próbowaliśmy policzyć osobników młodszych od nas ;-)
Spośród tych blisko 3 tysięcy naliczyliśmy dosłownie kilku...
Ze złotego składu grupy uchowało się tylko trzech muzyków: Justin Hayward, John Lodge i Graeme Edge. Jednak poza tym ostatnim pozostali dwaj zdawali się nie odczuwać ilości wiosen na swoich karkach. John często rozkoszował się zabawą w frontmana i miał świetny kontakt z publicznością. Justin śpiewał cudownie. Miałem wrażenie, że jego głos w ogóle się nie zmienił i brzmi tak samo jak na najlepszych płytach zespołu z lat 70-tych. Graeme natomiast pomimo braków kondycyjnych (przez cały koncert wspomagany był przez drugiego perkusistę) często rozluźniał atomosferę swoim pogodnym sposobem bycia. Dla przykładu: prześmiesznie ''pląsał" na scenie (nie potafię znaleźć innego słowa oddającego jego "poczynania" na scenie) odśpiewując napisany przez siebie "Higher and Higher".
Jednym słowem: koncert był bardzo udany pomimo wszechobecnej opinii, że The Moody Blues nie wypadają najlepiej na koncertach i nie potrafią odtworzyć brzmienia studyjnego.
Teraz może o samej muzyce...
Kto zna The Moody Blues z lat 70-tych ten wie czego się mniej więcej spodziewać. Nie brakowało także lżejszych w odbiorze przebojów z lat 80-tych ("I Know You're Out There Somewhere", "The Other Side Of Life" czy świetnie i nieco ostrzej odegrany "The Voice"), ale bezsprzecznie najlepiej brzmiały klasyki. Trudno było nie zachwycić się "Tuesday Afternoon", "Lovely To See You" czy "Voices In The Sky". Baśniowa aura z okładek "Days Of Future Passed" czy "Every Good Boy Deserves Favour" wypełniała teatr przy niemal każdej piosence.
Wczoraj wieczorem nietrudno było jednak wybrać najlepsze fragmenty koncertu. Świetnie zabrzmiało dramatyczne i przepiękne "Isn't Life Strange" (choć momentami przekombinowane w partiach perkusyjnych), a o wykonaniu nieśmiertelnego "Nights In White Satin" nie wspomnę (dla niżej podpisanego najwspanialsza pieśń miłosna wszechczasów!)
Na koniec koncertu panowie zafundowali nam rock and rollową zabawę. Zabrzmiały trzy żywiołowe klasyki: "I'm Just a Singer", odśpiewane z publicznością "Question" i na bis "Ride My See-Saw". Zwłaszcza pierwszy z nich zabrzmiał świetnie, nieco rozimprowizowany z fantastycznym długim popisem gitarowym Haywarda.
Niemniej wychodząc z teatru urządziliśmy sobie z Moniką zabawę: obserwowaliśmy wychodzących z Playhouse ludzi i próbowaliśmy policzyć osobników młodszych od nas ;-)
Spośród tych blisko 3 tysięcy naliczyliśmy dosłownie kilku...