05.12.2009, 13:13
Album “Less Is More” przyjąłem z dość mieszanymi uczuciami. Z jednej strony fajnie posłuchać zespołu z nieco innej (akustycznej) strony, a drugiej natomiast zastanawiałem się co skłoniło H’a i spółkę do nagrania takiej płyty z niepremierowym materiałem: nonkomformizm, wyciągnięcie kilku groszy od fanów, którzy i tak chętnie sięgną do kieszeni niezależnie od zawartości nowego wydawnictwa czy po prostu chęć spróbowania czegoś nowego i pobawienia się w studiu. Pewnie prawda leży po środku i na ostateczną decyzję nagrania „LiM” miało wpływ po troszę każde z powyższych. Niemniej na koncert wybrałem się z przyjemnością, głównie z tego prostego powodu, że ostatnie przynajmniej dwa koncerty Marillion przeszły mi obok nosa z niezależnych ode mnie powodów.
Zacznę od początku; samo miejsce (The Ferry) to barka przerobiona na restaurację zacumowana na brzegu rzeki Clyde w centrum miasta. Miejsce małe, nieprzytulne i według mnie zupełnie nieprzystosowane do tego typu imprez. Nie wspomnę już o tym, że nawet jak na restaurację The Ferry prezentowało się gorzej niż podrzędny bar mleczny...
Początek koncertu także nie był obiecujący. Całą pierwszą część wypełniła odegrana niemal nuta w nutę płyta „Less Is More” (wyjątkiem było pominięcie „It’s Not Your Fault”. Wykonaniom poszczególnych utworów nie można było nic zarzucić, lecz dla kogoś kto zawartość tego krążka niemal na pamięć zaczęło ze sceny wyraźnie wiać nudą.
Na szczęście cierpliwy słuchacz doczekał się nagrody gdyż druga część koncertu (znacznie krótsza) wynagrodziła niedostatki pierwszej. Na początku świetnie zabrzmiała wersja „Cover My Eyes”. Drugiemu w zestawie „Beautiful” też nie można niczego zarzucić natomiast trzeci kawałek czyli „Estonia” był po prostu przepięknie odegrany. Kończący główną część koncertu „Gazpacho” rozruszał (niemal dosłownie) The Ferry.
Były oczywiście bisy: „Eighty Days” jako pierwszy i zadedykowany „antychrystowi Simonowi Cowell’owi” – „Three Minute Boy”.
Pomimo swoich niedostatków koncert był w sumie przyjemny. Fajnie jest patrzeć jak piątka facetów na scenie świetnie bawi się swoim towarzystwem i swoją muzyką. Mistrzami ceremoni byli obaj Steve’wie; pierwszy imponujący swoją emocjonalnością na scenie i sposobem interpretacji poszczególnych utworów, a drugi swoją grą z której wspaniale odegrane solo we „Three Minute Boy” był zwieńczeniem tego wieczoru.
Zacznę od początku; samo miejsce (The Ferry) to barka przerobiona na restaurację zacumowana na brzegu rzeki Clyde w centrum miasta. Miejsce małe, nieprzytulne i według mnie zupełnie nieprzystosowane do tego typu imprez. Nie wspomnę już o tym, że nawet jak na restaurację The Ferry prezentowało się gorzej niż podrzędny bar mleczny...
Początek koncertu także nie był obiecujący. Całą pierwszą część wypełniła odegrana niemal nuta w nutę płyta „Less Is More” (wyjątkiem było pominięcie „It’s Not Your Fault”. Wykonaniom poszczególnych utworów nie można było nic zarzucić, lecz dla kogoś kto zawartość tego krążka niemal na pamięć zaczęło ze sceny wyraźnie wiać nudą.
Na szczęście cierpliwy słuchacz doczekał się nagrody gdyż druga część koncertu (znacznie krótsza) wynagrodziła niedostatki pierwszej. Na początku świetnie zabrzmiała wersja „Cover My Eyes”. Drugiemu w zestawie „Beautiful” też nie można niczego zarzucić natomiast trzeci kawałek czyli „Estonia” był po prostu przepięknie odegrany. Kończący główną część koncertu „Gazpacho” rozruszał (niemal dosłownie) The Ferry.
Były oczywiście bisy: „Eighty Days” jako pierwszy i zadedykowany „antychrystowi Simonowi Cowell’owi” – „Three Minute Boy”.
Pomimo swoich niedostatków koncert był w sumie przyjemny. Fajnie jest patrzeć jak piątka facetów na scenie świetnie bawi się swoim towarzystwem i swoją muzyką. Mistrzami ceremoni byli obaj Steve’wie; pierwszy imponujący swoją emocjonalnością na scenie i sposobem interpretacji poszczególnych utworów, a drugi swoją grą z której wspaniale odegrane solo we „Three Minute Boy” był zwieńczeniem tego wieczoru.