Postaram sie, aczkolwiek na pewno nie bedzie ona kompletna.
Zaczne od tego dlaczego i skad Bruce w moim zyciu. Historia siega lat dawnych, gdy moj muzyczny gust dopiero sie formowal. Pamietam kolejne lata i podejscia do tworczosci zadziornego jankesa z New Jersey - niestety, konczace sie fiaskiem. Bardziej melodyjne utwory "chwytaly", pozostale rozbijaly sie jak fale o brzeg. Muzyka Bossa byla dla mnie zbyt "zbita", zbyt, tak naprawde - bogata, aby, nierozwiniety jeszcze, organizm byl w stanie ja przyjac, nie mowiac o zrozumieniu. Przelom na szczescie rychlo przyszedl - wraz z kielkujacym zainteresowaniem historia i kultura krajow anglosaskich, w tym oczywiscie Stanow Zjednoczonych. Gdy moje ucho bylo juz w stanie jednoczesnie przetwarzac dzwieki wydawane przez wszystkich muzykow The E Street Band, a umysl nadazal z przetwarzaniem wykrzyczanych chrypliwym glosem slow i laczeniem ich z pojmowana pomalu, w toku nauki przed i akademickiej, wiedza, Bruce zaczynal odgrywac bardzo wazna role w moim zyciu. Jego muzyka, raz chwytajaca za serce swa namietnoscia, nostalgia i gorycza, za chwile zmuszajaca je do przyspieszonego bicia w rytm dumnego, pelnego optymizmu i radosci rocka, szybko poruszyla te struny, ktore mam czule - Bruce stal sie dla mnie jednym z najgodniejszych reprezentantow Ameryki w swiecie.
Po z grubsza 10 latach oczekiwania nadszedl moment, gdy stanalem na deskach (a raczej gumie) Synot Tip Arena, aby na wlasne uszy i oczy zweryfikowac swoje postrzeganie tej mieszanki rocka, bluesa, gospel i country. Pare minut po 19, gdy tak naprawde malo kto jeszcze sie spodziewal wyjscia artysty na scene, pojawil sie On. tylko On - i gitara. I pierwsze dzwieki "The Ghost of Tom Joad". Utworu tak silnie nacechowanego spolecznie - nawiazujacego wprost do prozy Steinbacka i mowiacego o losach migrantow szukajacych w nieodkrytym jeszcze Zachodzie Stanow swojego "Promised Land". Co wiecej - pol h wczesniej, wraz ze swoimi kompanami z USA i Anglii wymienilismy spostrzezenie, ze takiego typu utwory raczej dzis nie zabrzmia..a jednak. I pierwsze lzy. nie tylko moje. 40 tysiecy ludzi zamilklo, a glos, gitara i harmonijka przeszywaly skore i docieraly najglebiej jak sie da.
I tak sie zaczelo. Trudno mi dokladnie odtworzyc setliste, ale zaraz po inauguracji pojawil sie legendarny E Street Band i utwory z ostatniej plyty - Wrecking Ball. Przy "We Take Care of Our Own", a konkretnie frazie "wherever this flag's flown" dwie flagi po bokach sceny - jedna czeska a druga amerykanska - zdawaly sie mocniej powiewac na wietrze. Instrumentalne mistrzostwo, energia i czystosc. Dzwiek - zyleta, tnaca skore jak maslo. Az sam nie wierzylem, ze open air moze miec tak cudowna akustyke! A gdy zwawo odezwala sie trabka przy "Wrecking Ball" nawet techniczni, bedacy po mojej lewej stronie, zdawali sie tanczyc.
Bruce od poczatku byl blisko publicznosci. Wyciaganie dloni i rozbudowane dialogi to malo. Swoisty koncert zyczen - czyli wyciaganie reki po trzymane przez fanow tektury z tytulami piosenek - przyniosly takie owoce jak "Atlantic City" czy "Bobby Jean". Niestety, przy tekturce "Blowin in the wind" mistrz stwierdzil, ze ten utwor nie jest jego, wyraznie rozbawiony prosba o cover
Kolejnym zabawnym momentem byla reakcja na haslo "Bruce, did you meet my mom in 1990" oraz retoryczne pytanie w odpowiedzi: "are you...? are we...? noooo".
Po szalonym "Spirit in the Night" oraz "Because the Night" nadszedl moment, ktory malo komu nie wycisnal lez z oczu. 15 minutowa wersja "My City of Ruins", w ktora wpleciony zostal hold dla tego, kogo juz nie ma.. Clemence'a. Wielokrotnie powtarzane przez BS pytanie "are you missing somebody tonight" bylo problematyczne - z jednej strony tak, z drugiej - nie. Na szczescie Boss sam na nie odpowiedzial: "we don't miss anybody because he is with us. You know how I know that? I can hear it in your voices"...
Kolejne porcje szlagierow: "The Rising", "The River", swieze "Jack of all Trades", "Shackled and Drawn" itd.. Bruce tanczacy i wyglupiajacy sie. Gdy nadszedl czas na "Waiting on a Sunny Day" na scenie pojawila sie mala dziewczynka, wyciagnieta przez niego z tlumu, ktora odspiewala refren najlepiej jak umiala konczac glosnym "c'mon E Street Band!".
Lecz to nie byl ostatni raz kiedy na scenie pojawila sie osoba trzecia. Parenascie minut pozniej Bruce tanczyl z kolejna osoba, wczesniej oddajac harmonijke wyciagajacemu rece tlumowi. Po 2,5 godzinnym secie nadszedl czas na bis. Pierwszy.
70 minutowy i utwory ktorych nie moglo zabraknac: "Born to Run", "Born in the USA", "Dancing in the Dark". Zaden z nich nie mogl wybrzmiec do konca, bo juz przy ostatnich uderzeniach w talerze odzywalo sie "one, two, one, two, three, four" i kolejna piosenka. Wreszcie mistrz opadl z sil i padl na scene...
... tylko po to, by moc byc ocuconym gabka z woda przez swoich partnerow i wykonac finalowy szlagier z repertuaru Fab Four: "Twist and Shout", stwierdziwszy ze jeszcze za wczesnie isc do domu.
Zapewne sporo poplatalem, jeszcze wiecej pominalem, ale ten wieczor na zawsze pozostanie w mojej pamieci i sercu.
Boss jest tylko jeden.